Type and press Enter.

PODRÓŻE. Sataniści z dwoma psami śpią na serbskim cmentarzu.

Opowiem Wam historię o tym, jak w czasie naszej podróży rowerami spaliśmy na serbskim cmentarzu, gdzie odbyło się nietypowe spotkanie, oskarżono nas o satanizm, oraz będzie to oda do monokultury kukurydzianej regionu serbskiego Woiwodina.

 

Do tej historyjki doprowadził mnie taki oto ciąg skojarzeń. Leżę w łóżku i czytam „Z zimną krwią” Trumana Capote a tamten dom, niemy bohater zbrodni był otoczony szczerym polem kukurydzy w stanie Nebraska, najnudniejszym stanie USA. Te historie nie mają nic poza tym wspólnego, gdyby nie te nieskończone, ciągnące się po horyzont pola kukurydzy, również uprawianej w Serbii na pasze dla świń i niemieckie bio paliwo. Ta perfekcyjna monokultura, która całkowicie przejęła kontrolę nad regionem serbskim zwanym Wojwodina, towarzyszyła naszym oczom i umilała nam krajobraz w trakcie jazdy przez połowę Serbii rowerami. Nie mogło się tam wydarzyć nic wartego napisania tak długiego tekstu, a jednak to samo mówiono o Holcomb w stanie Kansas. Nie wiem, co też przyszło nam do głowy, żeby wybrać właśnie ten region, i to wybrać dwukrotnie, w drodze tam i z powrotem.  Oczywiście, jest na to odpowiedź logiczna, teren był płaski jak Podlasie, jak najodważniejsze i najbardziej pruderyjne marzenia płaskoziemców, sprzyjał rowerzystom takim jak my, czyli mającym znaczny nadbagaż w postaci przyczepek z dwoma psami, a w takiej sytuacji  nawet najmniej spodziewane malutkie wzniesienie, na które nawet byśmy nie splunęli naszą uwagą, nie mając tego balastu, tu pochłaniało całkowicie i rozdzierało nasze łydki i kolana.

 

Świnki mieszkające u ludzi, którzy zwodzili nas ciastem wiśniowym

Wojwodina skrywała między polami kukurydzy co kilkadziesiąt kilometrów miasteczka urządzone przytulnie i prawie doskonale (jeśli ktoś, tak jak i ja ma nostalgię za latami 90 i wczesnymi 2000nymi), gdzie życie musiało toczyć się w środku ze wszystkimi parkami, zielenią i rozrywkami, bo naokoło tylko to złoto kukurydzy i nicość, która okrywała aurą gorąca pierwsze warstwy przestrzeni ponad asfaltem, zniekształcając obraz. Ani jednej oazy, ani kawałka ratunku pomiędzy nimi w godzinach 10-18 w lipcu. Przyszło nam trzy razy rozbić namiot w takich polach, bo ani zawrócić, ani ruszyć dalej do miasteczka przed pojawieniem się nocy. Za każdym razem w oddali, na horyzoncie może 50 a może 100 a może i 300 km od nas tańczyły to na wchodzie, to na zachodzie pioruny burzy, między nami a nią była tylko ta monokultura rolniczego chorego snu o zaspokojeniu globalnego rynku wieprzowiny i biopaliw. Pierwszego poranka obudził nas smród padliny to 10 metrów od namiotu leżała martwa świnia, której nie widzieliśmy wieczorem, rozkładając obóz. Może wyrwała się z rzeźni i obżarła pryskanej roundupem kukurydzy GMO i umarła na chorobę genetyczną. Za drugim razem o poranku obudził nas traktor prowadzony przez sympatycznego rolnika, który zaczął palić opony. W najbliższym miasteczku roznosiły się z różnych stron takie szare smugi. Za trzecim razem było jeszcze inaczej…

 

 

Kiedy kończył się dzień, jak zwykle mieliśmy plany przejechania ostatniego miasteczka lub wsi, wzięcia wody i próbowania wyjechać kawałek dalej, by rozbić namiot na wymarzonej przez nas trawie (a w bardziej śmiałych wizjach nawet pod dębami) ze skrywaną nadzieją, że to już koniec kukurydzianej monokultury i że życie przyszykowało dla nas coś więcej niż tę rutynę, jakąś nowość, jakieś zdarzenie z podróży. Bardzo cicha sympatyczna, długa i swojska niczym w matce Polsce wieś, zaoferowała nam gościnę jednej rodziny, która uraczyła nas ciastem wiśniowym i kawą potem zaś dała wody na noc. Czuje się teraz, jakby nas wtedy zwodzili. Zrobiłam tam zdjęcia pięknego rodzeństwa, gdzie brat wyglądał jak aktor amerykański, amant serbskiego pochodzenia, i kilku świń, które hodowali, podczas gdy mój chłopak rozmawiał po niemiecku z matką, która to jak wiele matek pracowała w Niemczech. Pojechaliśmy dalej pełni nadziei, że znajdziemy na krańcu wsi drzewa i trawę. Jakże się pomyliliśmy ciągle zadowoleni, połechtani od środka wiśniowym ciastem. Minęliśmy cmentarz i oto był koniec,  kukurydza i pusty horyzont pełen obietnic, że kiedyś to wszystko będzie miało swój kres. Nie mogliśmy nic zrobić, spanie w środku wsi nie wchodziło w grę, ze względu na moje obawy przed pijanymi mężczyznami, gdyż była sobota. Jedynie odosobnienie mogło dać mi spokój na ten wieczór, a jedyna trawa, jaką mieliśmy do dyspozycji to jakieś 10 m koło murów cmentarza. Obeszliśmy go naokoło i okazało się, że jeśli dojdziemy do samego krańca tej trawy, to będziemy niewidoczni z ulicy. Technicznie rzecz biorąc, nie był to teren cmentarza. Wróciliśmy do drogi po rowery i wtedy z pól kukurydzy wyłonił się traktor prowadzony przez młodego mężczyznę. Postanowiłam zapytać go, czy mówi po angielsku i dalej, czy przy tym cmentarzy możemy spać? Nie widział przeciwwskazań, choć pomysł wydał mu się nietypowy i oczywiście zainteresował się naszymi przyczepkami, dużą ilością psów, rowerami i tym, co my tu robimy. Tak jak i ja teraz dziwił się, czemu przejeżdżamy przez to najnudniejsze na świecie miejsce, gdzie nudniejsza jest tylko Nebraska, a to dlatego, że jest większa i bardziej jeszcze, jakby to było możliwe, się dłuży.

 

Brat z tego domostwa, które uraczyło nas ciastek i miało świnki i pieska.

Młody traktorzysta,  o jasnej cerze i ciężkich rysach wyglądał tak, że mógłby być zewsząd na świecie, nie identyfikowała go ciemna skóra, rys miał uniwersalny, pasował do ciągnika i do kosmopolitycznej stolicy. Zapytał nieśmiało, czy mógłby do nas wrócić i przynieść rakje oraz cziewapi, gdyż rzadko zdarza się tu takie wydarzenie. Zgodziliśmy się, prosząc jednak, by nie przywoził kolegów, ze względu na mój brak zaufania do młodych mężczyzn na wsiach w sobotni wieczór. Rozbiliśmy namiot pod ogrodzeniem cmentarza w ukryciu od drogi, rozłożyliśmy małą kuchenkę, nakarmiliśmy psy i czekaliśmy. Przyszedł z tym, co nam obiecał, cziewapi było co prawda zamrożone, ale koza zabita przez niego i jego ojca, mielona przez nich i doprawiana. Wrzuciliśmy ją do naszego podróżnego garnka na głęboki olej i smażyliśmy, a Nikola namawiał mojego chłopaka na picie rakji, która dla Serbów jest jak dla Polaków wódka i mężczyzna w sobotnią noc nie może odmówić jej picia, nawet jak nie ma ochoty zagłaskany i zaproszony zostanie, niczym niewinny człowiek oskarżany przez policjanta tyle godzin, aż przyzna się po to, żeby mu dali spokój. Niestety tego spokoju nie zyska się, gdyż po jednym kieliszku przychodzi kolejny i kolejny, oni zawsze kłamią.

 

Nikola, który przyniósł rakję i cziewapi oraz swojego kolegę…

Kiedy brakowało mu angielskiego słowa, co zdarzało się często a szczególnie wprost proporcjonalnie do bycia pijanym, posiłkował się serbskim, i o dziwo prywatne na kolanie pisane statystyki mówiły nam, co obydwoje załapaliśmy z entuzjazmem, że wszystkie te słowa się zgadzają z polskimi, są takie same. Potem próbowaliśmy z całymi zdaniami i niech schowa się słowacki, ukraiński, to serbski okazał się zaginionym bliźniakiem, był dokładnie taki sam jak polski tylko jakby mówiony ustami pani Stasi z Klanu, która zrobi czaju, zaciągnięty jak rajstopy, ale nie wydłużony rusko, tylko jakoś szarpnięty bałkańsko. Niestety im bardziej nietrzeźwy był, tym chciał mówić więcej i więcej jeszcze dogłębniej zwierzyć się i opowiedzieć, ale wychodziło mu to gorzej i mniej słów po angielsku pamiętał, więc mniej więcej o 2 w nocy nie dało się go już zrozumieć bez tłumaczenia na serbsko- polski. Z faktów o Nikoli pamiętam, że bardzo lubił swój traktor i pole kukurydzy i z tym wiąże przyszłość oraz że za kilka miesięcy wybierał się na koncert Rammstein do Czech i nie był pewny czy kupiony bilet jest prawdziwy (jak się okazało, był i wszystko poszło dobrze). Kiedy powiedziane zostały już wszystkie te powtarzane do usrania się w podróży historie naszych żyć i miejsc, wysłuchane czyjeś marzenia, poglądy (jako chyba jedyny Serb nie twierdził, że ludzie z Kosowa  mają dużo dzieci dlatego, że chcą zaludnić szybko kraj), wtedy Nikola wrócił do domu. A my położyliśmy się spać.

 

Piesek z wiecie, którego domostwa.

Niestety godzinę później pod nasz namiot podjechał samochód. Jest to taki mój wewnętrzny koszmar podróżniczy. W podróż nie boję się niczego- złodziei, Romów, slumsów, grup muzułmanów (no dobrze boję się trochę dzieci, szczególnie jeśli są w jednej grupie z powyższym, ale jest to lęk irracjonalny), nie boję się autostopu i spać u obcych ludzi w domu, to znaczy przyjmować gościnę, ale najbardziej boję się mężczyzn w sobotni wieczór szczególnie Polaków. A Serbowie to tacy Polacy 2.0, jeśli o to chodzi. Wiedziałam, że ten samochód ma coś wspólnego z Nikolą, który obiecał nie przywozić kolegów. Psy szczekały, mój chłopak momentalnie otrzeźwiał, a z auta wysiadł jakiś mężczyzna a za nim Nikola. Mężczyzna był starszy od niego, bo Nikola miał mniej niż 30 lat, a ten więcej niż 40, miał ogorzałą ciemniejszą twarz i nic szczególnego poza tym, że był wyraźnie wkurwiony.

Powiedział, że tu jest cmentarz. Chce, żeby to wybrzmiało dokładnie tak, dosadne zdanie pojedyncze. Ja na to, że technicznie to nie, bo jest za bramą, a on na to, że tu jego rodzina jest pochowana i że my jesteśmy satanistami i nie możemy tu spać. Nie wiem, co było większym ciosem, czy że ktoś autentycznie myśli, że jesteśmy satanistami czy że nie możemy tu spać, a jest środek nocy I dalej tylko kukurydza. Mówię mu, że nie jesteśmy satanistami, jesteśmy prawdziwymi katolikami (jak trwoga to do boga) i chodzimy do kościółka, co nie jest prawdą, ale w takich sytuacjach brzmi lepiej, bo jednak ateista stoi dużo bliżej satanisty.

Chciało mi się płakać, bo jak nas wywlecze siłą i każe to wszystko teraz składać, a musicie wiedzieć, że zajmuje to dobrą godzinę….

Zaraz potem powiedział „no dobra, dobra, spoko” i chciał rozmawiać z mężczyzną, moim chłopakiem i ten musiał wyjść do niego i myślałam, że już będzie musiał się bić, ale zapomniałam, że wszyscy pokroju naszego nowego kolegi mężczyźni, niezależnie od kraju i kontynentu mają te samą żałosną cechę, że najpierw śmiertelnie się kłócą, a im bardziej w grę wchodzi alkohol i narkotyki, tym bardziej komicznie to wygląda i bardziej staje się to punktem honoru i męskiej dumy, że dochodzi do bójki, śmiesznych podskoków, kopniaków i uderzeń, a potem nagle przytulają się silnym ramieniem i godzą, jakby robili sobie wcześniej tylko jaja i są najlepszymi ziomkami. Tak też było i tu, po kilku minutach gadania do mojego chłopaka nagle wydawać zaczął okrzyki męskiej solidarności, już było obejmowanie, klepanie po plecach, udawanie małp, wspólne selfie i zmuszanie mojego chłopaka do picia więcej rakji. Aby uratować naszą rodzinę, swą kobietę i dwójkę psów, musiał wypić i udawać, że totalnie to rozumie i świetnie się bawi.

Satanista pozwolił nam zostać pod cmentarzem, ale żeby to się już więcej nie powtórzyło i istotnie, za każdym razem, kiedy kusiły nas mury cmentarza, pamiętaliśmy, że w tym kraju możemy trafić na kolejnego typa, który lubi w sobotę wziąć narkotyki,  i który myśli, że cechą satanistów jest spanie pod cmentarzem.

Rano, kiedy wstałam na siku i wschodziło słońce, okazało się, że ktoś leży koło naszego namiotu i śpi na trawie. Myślałam, że to nasz satanista po prostu najebał się i zasnął pod cmentarzem i sam został satanistą, ale był to Nikola. Postanowiliśmy uwolnić się od jarzma naszej nowej przyjaźni, jeszcze gotów nam towarzyszyć w dalszej podróży, spakowaliśmy namiot i odjechaliśmy, nie budząc go. Po drodze na jezdni leżało martwe zwierze, które do tej pory siedzi mi w głowie i żałuje, że nie zrobiłam mu zdjęcia, bo przypominało coś nie z naszej planety i było jak omen.

Następny dzień był najdłuższy w moim życiu. Nie wiem, jak to możliwe, ale żeby już nie przeciągać: pojechaliśmy 20 km do najbliższego miasteczka. Mój chłopak spał w parku i odsypiał kaca razem z psami, a ja na piechotę zrobiłam wycieczkę po zakupy, wrócili łam do nich, poszliśmy na obiad do pięknej restauracji, w której wyglądaliśmy jak żebracy z brudnymi psami, jechaliśmy znowu 20 km, na przystanku w innej wsi skręciłam kostkę, schodząc z roweru, pojechaliśmy dalej, rozbiliśmy namiot nad rzeką, ale za 10 minut rozpętało się piekło burzy i dosłownie, ten dobytek, o którym mówiłam wcześniej, że się go rozkłada godzinę, to złożyliśmy w 5 minut i w 10 z piorunami za plecami wrodziliśmy do tej wsi, co ją minęliśmy, gdzie skręciłam kostkę, były jakieś rozgrywki w piłkę nożną młodzieży węgierskiej, bo to była wieś węgierska w Serbii, zdarzyliśmy zaparkować na placu zabaw, wbiec pod taką budkę altankę i jebnęło tak, że musieliśmy pod nią rozbić namiot i zostać tam do następnego dnia do 18 tej. Nikola był na koncercie Rammstein i czasem ślemy sobie pozdrowienia na Facebooku. Od tamtej pory nie spaliśmy koło cmentarza.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *