Zaczęło się obiecująco i pięknie, mieliśmy wspaniałe widoki na przyszłość zbliżających się wysokich Alp, na rozgrzewkę zaczęliśmy wcześniej, szlakiem niższych gór, spacerując po ścieżkach otoczonych z lewa i prawa trawą zieloną jak z tapety Windows, po drodze spotykając krowy i nielicznych turystów.
A potem, nie pamiętam którego dnia ale chyba czwartego, rozbiliśmy namiot w takim dziwnym miejscu trochę w lesie, tzn miejsce było piękne, zapierające dech w piersi każdego miłośnika biwakowania, ale zanim tam doszliśmy to minęliśmy jakąś gigantyczną strefę krów, brodząc po łydki w błocie i odchodach, i ogólnie to miejsce było niby za zagrodą, ale naokoło z lasu i z łąk dobiegały te wkurzające dźwięki dzwonków krowich, był tam krowi wodopój i ogólnie to wyglądało tak, że nie wiesz czy jak obudzisz się rano to akurat nie przeprowadzą krów przez to miejsce gdzie akurat śpisz. Dlatego dla bezpieczeństwa postawiłam barykadę przeciwko krowom naokoło namiotu. Musicie wiedzieć, że moja paranoją nr 2 jeśli chodzi o spanie w namiocie (nr 1 to niedźwiedzie) są krowy. A to dlatego, że mój chłopak raz napomknął, że on się trochę obawia krów, bo kiedyś obudził się w namiocie i naokoło niego tak kilka centymetrów od namiotu stało kilka krów i się na niego gapiło i gdyby te krowy, ważące na pewno tonę jedna, te krowy nieporadne, na wątłych nóżkach, ale wielkich kadłubkach, nie myślące specjalnie co też takiego robią, stanęły niechcący na cienkim materiale namiotu i się na niego zwaliły, przewróciły ot tak, bo są ciapowate, to jakby tam była jego głowa, albo i całe ciało to by go zabiły zupełnie niechcący. Więc ta mała historyjka zasiała ziarno w mojej głowie, które w Alpach wykiełkowało na dość sporą roślinę (dzięki towarzystwu wielu krów), dlatego w takich miejscach jak to feralne, o którym właśnie piszę, rozkładałam krowią barykadę, czyli naokoło namiotu wbiłam kijki do nordic walking, połączyłam je natomiast smyczami psów. Jako, że krowy nie maja złych intencji, taka barykada przypominająca pastuch elektryczny dotknięta w nocy przez przechadzająca się krowę, dałaby jej do myślenia, że oto coś tam jest i należy w tym miejscu się zatrzymać, a my byśmy przeżyli tę noc.
Napomknę tylko, że popełniliśmy kilka błędów w trakcie tej wyprawy. Pierwszym było zabranie 10kg psiego jedzenia, to na prawdę obciąża cholernie plecak, szczególnie jeśli zaczęło się przyzwyczajać do wędrówek z dużym obciążeniem na tydzień przed wyjazdem, polecam zacząć minimum miesiąc wcześniej. Przez psią karmę nie mogliśmy na nosić jedzenia dla siebie (a nie jemy nigdy zupek chińskich) więc nie mogliśmy gotować i wydawaliśmy majątek na obiady w restauracjach. Tzn w Izraelu było gorzej z naszymi plecakami, bywały dni, że ja nosiłam 25kg a mój chłopak 30, ale wtedy byliśmy lepiej przygotowani fizycznie. Na prawdę, jak macie więcej niż jednego psa, albo więcej niż 30kg psa łącznie to polecam te sprawy przemyśleć i zaplanować dużo dokładniej, ja się ciągle uczę tej trudnej sztuki… Jak jeszcze go nie macie a planujecie dopiero wziąć i chcecie z nim podróżować, to nie bierzcie dwóch, ani dwóch po 20 kg, weźcie sobie coś małego do 10kg, co się najlepiej da wziąć pod pachę i co nie je tyle co cały zaprzęg huskich razem wziętych albo ma jakąś normalniejszą przemianę materii.
No więc czy czwartego dnia, wtedy kiedy zrobiłam wspomnianą barykadę namiotu, popełniliśmy kolejny błąd. Otóż w tym miejscu gdzie spaliśmy, tym wybiegu leśnym dla krów była taka wanienka z wodą dla krów. I nie, nie napełniliśmy naszych butelek wodą prosto z wanienki, nie jesteśmy aż tak głupi. Napełniliśmy je wodą z takiego kraniku nad wanienką (nie widoczny na zdjęciu) który był plastikową rurką i jak teraz o tym myślę, to bardzo możliwe, że był trochę zbutwiały, jego biały kolor zmienił się na rdzawo pomarańczowy i możliwe, że ujście było zajęte przez jakąś zielonkawą naleciałość. Ale kto by mógł się spodziewać, przecież napełnialiśmy już nasze butelki z przeróżnych źródeł np na cmentarzu z tego samego źródła co ludzie napełniają konewki, no i to przecież Niemcy (albo i już Austria) a niemiecki krowy na pewno piją filtrowaną wodę niemiecką zgodna z unijnymi standardami.
Niestety następnej nocy, kiedy już właściwie mieliśmy widok na wysokie Alpy i byliśmy o krok od wielkiej, nie tylko średniej przygody, okazało się że ta woda to może był dobry pomysł dla krów i psów, ale nie dla nas i niestety pół nocy przeżywaliśmy coś w stylu połączenia rotowirusa z grypą żołądkową (czy to aby nie to samo?), który osłabił nas na następny dzień, a potem powracał przez kilka następnych. Także następne pół dnia spędziliśmy w restauracji obok jedząc jakąś niemiecką wersję rosołu i precle i korzystając z uroku normalnej toalety… Spędziliśmy tam chyba w sumie dwa dni. Niestety potem okazało się, że nie ma tam autobusów do miejsca, do którego chcieliśmy pierwotnie jechać, bo był jakiś remont i postanowiliśmy odpocząć jeden dzień na kempingu, takim płatnym, w innym mieście, gdzie akurat jechał autobus. Kemping był na prawdę koszmarny, ale jedyny gdzie była jakaś namiastka miejsca, był przy drodze w jakiejś super drogiej turystycznej miejscowości, a do tego był pełen kamperów i nie miał skrawka zieleni, i czy wspomniałam już że był przy drodze i było głośno?
Niemniej jednak kemping był zupełnie pod wjazdem na górę, na wysokie Alpy gdzie planowaliśmy wjechać i rozpocząć naszą większą przygodę. Okazało się, że wjazd na górę, który zajmuje jakąś minutę kosztuje ponad 20 euro za osobę! Postanowiliśmy więc przycebulować i wejść tam na piechotę. No więc łatwo nie było ale weszliśmy, a na samej górze dopiero poczułam jak bardzo jestem osłabiona, pomimo picia (chociaż dużo nie jadłam) i prawie zemdlałam, cała się trzęsłam w środku chciało mi się wymiotować i prawie eksplodowała mi głowa. Do tego rozpętała się burza, jak to w górach a straciliśmy tyle czasu, że nasza jedyną opcją było albo iść kawałek i rozbić namiot (co przy okazji jest niebezpieczne i nielegalne jak jesteś na górze i mandat kosztuje tyle co wszystkie moje obiektywy razem wzięte), najbliższe schronisko było nieosiągalnie dla nas daleko a dodatkowo nie brali psów, z resztą żadne oficjalnie nie bierze psów. Bardzo mi się chciało płakać, bo wszystko było do dupy a ja się czułam potwornie słabym ogniwem tej drużyny, wtedy kiedy już wszystko prawie było dobrze, ale musieliśmy wrócić na dół, ostatnim wyciągiem (na dół to tylko 10 euro za osobę…).
Rozbiliśmy gdzieś namiot (przy okazji czy dodałam, że zatrucie pokarmowe jakoś nie chciało nas ostatecznie opuścić) i następnego dnia postanowiliśmy wrócić do domu, zabrać rowery i jako, że mieliśmy jeszcze chyba 10 dni to jechać na wycieczkę. Oh, jaka to była ulga! Największa, że obydwoje o tym myśleliśmy. Nie chcę powiedzieć, że cała ta wyprawa była chujowa, bo nie była. Do dnia zatrucia wszystko (poza może przeciążonym plecakiem) przebiegało świetnie.
Więc jakoś zupełnie bez planu, rozebraliśmy przyczepkę rowerową dla dzieci, którą nasza znajoma znalazła na śmietniku i nam podarowała. Na to położyliśmy psi kenel i przytwierdziliśmy go trytkami. Przypomnieliśmy sobie, że rodzice mojego chłopaka mają druga klatkę, więc był to idealny cel naszej wycieczki (jakieś 100km) i mogliśmy jechać jeszcze dalej. Tam na miejscu kupiliśmy drugą używaną przyczepkę dziecięcą, rozłożyliśmy ją, dokupiliśmy dwie sklejkowe deski, przytwierdziliśmy je do stelaża, na to postawiliśmy klatki, przyczepiliśmy wszystko trytkami i voila! Mamy gotowe psie przyczepki do roweru na nasz bike tour. A psy same sie do nich pchają.
Swoją drogą to pokazało mi, że nie musze jechać nie wiadomo gdzie, że dużo lepiej czuję się kiedy po prostu pakujemy wszystko, bierzemy rowery, psy i przyczepki i jedziemy przed siebie, śpimy w namiocie. Nie ważne gdzie. Nie mogę się już doczekać kwietnia, porzucenia mieszkania i nowej wyprawy.