Type and press Enter.

Pierwszy dzień w Izraelu. Z cyklu: Krótkie historyjki z podróży.

Ponieważ niedługo opuszczamy naszą bezpieczną norę w Niemczech i wyruszamy w kolejna podróż, w mojej głowie kłębią się myśli od najwspanialszych do najpaskudniejszych, to na pocieszenie swoje i innych chciałabym opisać historyjkę o moim pierwszym dniu w Izraelu, który był absolutnie najgorszy i miałam ochotę natychmiast uciec do domu, przykryć się kocem, odpalić Netflix i nigdzie nigdy już nie jechać. Ponieważ jest też zimno w obecnym miesiącu a pierwsze dni w Izraelu były jak zrobienie z siebie jajka sadzonego na głębokim rozgrzanym tłuszczu, to dobrze przypomnieć sobie też dni ciepłe.

Dnia, którego przyleciałam z psami do Izraela (dodam, że sama bo mój chłopak miał przylecieć za 3 dni), nie liczę jako dnia pierwszego, to taki jakby przed-dzień, dzień zawieszony, chociaż z z tego ile godzin spędziłam na lotnisku czekając na przesłuchanie w sprawie wizy do Iranu, którą miałam w paszporcie, też mogłaby być historyjka. Ale tego nie liczymy, przejdźmy od razu do poranka w Tel-Avivie, do mieszkania brata znajomej mojej mamy, który ugościł mnie i psy na noc.

Wydaje mi się, ze to był dzień w którym rano wyszłam do bankomatu i okazało się po powrocie, że przecież nie mam klucza a do mieszkania nie ma domofonu, ja nie wzięłam telefonu, więc spędziłam jakąś godzinę pod budynkiem czekając aż ktoś mi otworzy. Ale to nic, potem udaliśmy się z Łukaszem ma dworzec autobusowy, na który mnie (prawie) odprowadził. Celem nocowania u niego było nie tylko samo nocowanie, a zostawienie tam też psich klatek na całe 3 miesiące. Kiedy tak beztrosko sobie szliśmy, no prawie beztrosko, ponieważ niosłam w plecaku jakieś 20kg towaru a musieliśmy przejść ponad 2 km na piechotę, byliśmy już w połowie drogi i stwierdziłam, że kupie sobie coś do picia i jedzenia na drogę i okazało się, że… nie wzięłam portfela z domu. Musieliśmy więc wrócić i drugi raz poszłam już na dworzec sama. Oczywiście w pośpiechu, bo do odjazdu zostało niewiele…

Sam dworzec to jak wielkie koloseum w stylu wczesno socjalistyczno sowieckim, kilkupiętrowy, pełen sklepów z mydłem i powidłem i straganami jak ze stadionu dziesięciolecia. Każde wejście oczywiście otoczone przez wojsko i bramki i sprawdzanie bagażu. Nie mogłam znaleźć głównego wejścia, na prawdę, nie wiem jak to możliwe, ale wydaje mi się, że może tam wcale nie być głównego wejścia tylko kilka małych z rożnych stron świata. Musiałam ściągnąć z siebie wielki plecak, przechodzić przez bramki z psami, zostać wymacana, a potem ktoś musiał założyć mi plecak na plecy, bo u mnie z plecakiem powyżej 15 kilo jest tak, że nie można go zdejmować, jak przysiada się to tak, aby plecak na czymś oprzeć, ale nie zdejmujemy jeśli nie mamy podwyższenia, bo wtedy trzeba na kolana, położyć się na plecaku, przetoczyć przez brzuch, znowu na kolana, ręce na ziemię i powoli do pionu, a i nie zawsze się udaje.

Ciężko było się w dworcu połapać, w pietrach, przejściach, jego tajemniczości labiryntu. Chyba się zgubiłam, a mój autobus okazał się odjeżdżać z pietra 4 czyli ostatniego. Musiałam kupić najpierw bilet i oczywiście w kasie okazało się, że psów nie biorą, a sprawdzałam to milion razy wcześniej w internecie, więc po prostu poszłam na autobus. W środku okazało się, że biorą psy, ale trzeba za nie zapłacić, o czym też nie było w internecie. Ale komunikacja miejska i podmiejska z psami w Izraelu to zawsze jedna wielka niewiadoma, nie można absolutnie kierować się sugestiami z internetu bo każdy kierowca ma inne zdanie na ten temat.

Plan był taki, że po tych chyba 8 godzinach w autobusie, jak już dojadę do miasta Eilat nad morzem, to tam na takiej jednej publicznej plaży gdzie można rozbijać namiot zostanę 2 dni i poczekam na mojego chłopaka. Dlaczego tam? Dlatego, że właśnie tam jest punkt startowy szlaku Israel National Trail, albo punkt końcowy, jak kto woli. W moich romantycznych wyobrażeniach przedsennych dni te płynęły wolno, na pisaniu, graniu na ukulele, rzucaniu psom piłki do morza i przesypywania przez palce, w ciszy i spokoju, krystalicznie białego pisaku. Kto wie, wchodziła w grę nawet jakaś medytacja i joga, aktywność sportowa.

Po opuszczeniu autobusu oczom moim ukazało się miasto niczym wyjęte ze zdjęć Kariny i Seby z facebooka jak byli na swoim wakacyjnym wyjeździe all inclusive ze znajomkami, z biurem podróży gdzie w grę wchodzą wycieczki fakultatywne, leżaki na plaży i ostre party w licznych okolicznych klubach, po opierdalaniu się na plaży z dmuchaną orką można udać się zjeść kebab do miasteczka stylizowanego na Las Vegas. Nie minęłabym się dużo z prawdą gdybym nazwała Eilat Władysławowem Izraela. Ah, mają nawet w centrum lotnisko dla tanich linii lotniczych Ryanair i Wizzair, z którego wylewają się tłumy Rosjan i Polaków atakujących od razu taksówkami okoliczne wielkie hoteliska przyplażowe.

No ale dobrze, przecież moja malutka plaża to plaża dla namiotów, dla ludzi alternatywnych i ciekawych prawdziwej podróży, znajduje się zaledwie dwa kilometry od granicy z Egiptem. Na autobus, bowiem było do niej kilometrów 8 więc nie do przejścia, czekałam ponad godzinę. I niestety robiło się ciemno, mój telefon był na wyczerpaniu. Jakiś Ukrainiec dał mi swoja zapalniczkę na przystanku, on sam jechał do Egiptu dwa przystanki za moim. No właśnie według mapy, ta plaża powinna być już tu, zaraz za delfinarium, które mówiąc szczerze wyglądało na opuszczone w latach 70 jak i wszystkie obiekty mijane przez nas po wyjechaniu z centrum. Było już właściwie ciemno, nie kompletnie ale tak na 75%. Trochę panikowałam, no bo jak tu ma się zmieścić plaża, i na mapie ta ulica wyglądała na małą dróżkę a nie taką wielką ulice, po której ciągle coś jeździ i hałasuje. Poza tym tu nic nie ma! za tym delfinarium tylko jakiś śmietnik i ogrodzenie. Ani żywej duszy i do tego jest ciemno. Boże będę spała w kącie pod kontenerem na śmieci jakiegoś opuszczonego delfinarium, myślałam. Wtem delikatne „umc umc umc” milkliwego techno. Podążam za nim, i widzę jakieś inne małe przejście, a tam jakiś szemrany najgorszego typu bar przy plaży, odpowiednik baru na dworcu! tak plaży! oto była! A w tym barze jedynie dwóch mężczyzn sprzątaczy pije alkohol. Pytam ich gdzie do cholery jest ta plaża, a oni mówią że no tu już tu przed tobą. Przechodzę przez bar (następnego dnia okazało się jakbym poszła 50 metrów dalej to bym mogła nie wchodzić przez bar, oraz że bar był jedynym z 3 dostępów do toalet, dwa pozostałe to toitoie ustawione przy drodze).

Jak już tu dotarliście to teraz będzie najlepsze. Przechodzę przez ten bar, wychodzę na plażę. Zapomnij o białym przejrzystym piasku, zapomnij nawet o pisaku szarym, brudnym bałtyckim a nawet piasku jeziorka Czwerniakowskiego, tu są tylko kamienie i kamyczki. Mijam leżaki należące do baru, jakąś ściankę i już widzę moją plażę. Wygląda jak obóz dla uchodźców, wszędzie są szare namioty, na prawdę jeden na drugim, nie ma skrawka miejsca, duże i małe, otwarte i zamknięte zwyczajnego typu. Nawet nie ma co iść wzdłuż plaży, ciąg namiotów nie kończy się pewnie aż do Egiptu. Znajduje skrawek ziemi przy ognisku, które pali jakiś mężczyzna w mycce wyglądający na bezdomnego i może nawet naćpanego, ma koło siebie wór jakiejś suchej trawy czy ziół i robi z nich herbatę a koło niego śpi dziecko. Rozkładam namiot i mówi mi, że lepiej trochę się odsunąć bo jak wiatr powieje to mnie spali. Ale by było, no ma rację. przypominam sobie, że to będzie pierwszy raz jak rozkładam namiot, bo zapomniałam w ogródku w Warszawie zrobić próby generalnej i się nauczyć. NIe mam w sumie zielonego pojęcia jak rozkłada się namiot. Znalazłam 10 metrów dalej skrawek miejsca między dwoma namiotami, ale nie jestem pewna czy go wystarczy jak dojdą te sznurki itp. No nic probuję i zdaję sobie sprawę, że nawet wcześniej nie poczułam jak tu piździ i wieje, jaki jest sztorm i huragan. Wszystko mi leci z rąk i się składa, łączę ze sobą te kijki, ale nie mam pojęcia gdzie je teraz wsadzić i jest tak bardzo ciemno. Chce mi się płakać ze zmęczenia i rozczarowania. Wtedy z namiotu obok wychodzi jakiś miły pan i mówi, że mi pomoże i składa namiot w 5 minut. Dziękuję mu i idę spać marząc, że jestem teraz w domu i myśląc sobie, że w sumie nawet jakbym chciała to już nie mogę wrócić bo za dużo by było z tym zachodu. Zaczynam płakać i w gorzkich żalach zasypiam w tle słysząc nadal te ruskie umc umc umc techno z baru.

DRUGI DZIEŃ jest na prawdę zawsze lepszy niż pierwszy i przyzwyczajenie robi swoje. Okazało się, że nadal jestem w obozie dla uchodźców, ale przynajmniej nie wszyscy naokoło są heroinistami i są do tego bardzo mili. Nagle wchodzi na plaże 10 osób i zaczynają rozkładać gigantyczny namiot taki co ma z 5m długości i tym sposobem się orientuję że za mną cały czas było tyle miejsca. To grupa, która się uczy nurkować i poznaje tam pana, który uczy mnie grac na ukulele piosenkę Stand by Me.

Przechodzę na druga stronę ulicy bo tam się zaczyna pustynia i szlak i idę z psami kawałek. Orientuje się, że plaża ma jakieś 10m szerokości i jest zajebana po brzegi, a przy drodze same kampery oraz jest ich tak dużo, że nawet po drugiej stronie się rozjebali z leżakami obserwując drogę po której jadą auta osobowe i ciężarowe do Egiptu, oraz rząd namiotów a za nim upragnione morze. Im dalej wgłąb pustyni tym mniej ludzi, za to ci, co się ostali i mają namiot to jacyś bezdomni hipisi przeteleportowani z Woodstock 69. Uprawiają dziwne medytacje, biją w gong i wnoszą swoje śpiewy w przestrzeń. Wracam z psami ze spaceru, zamykam je z namiocie, pan który mi z nim pomógł ma mieć na nie oko a ja idę do łazienki. Do baru kolejka, a jak w końcu jedna kabina się zwalnia to okazuje się, że zasrał ją niedorozwinięty chłopak, który tam spędził z mamą kilkanaście chyba minut krzycząc głośno. Idę do toitoia, ale wszystkie zajęte, idę więc załatwiać potrzeby na pustynię. Co zrobić.

Okazuje się, że dzień wcześniej kupiłam za mało jedzenia bo myślałam, że tu będzie jakiś sklep w promieniu kilometra, ale nie w promieniu 8… Na szczęście pan, który pomagał rozłożyć mi namiot jedzie z żona do supermarketu i zrobił mi zakupy, pan od ukulele dał mi kanapkę a wieczorem ktoś inny przyniósł kurczaka z grilla.

Z tej plaży mam chyba tylko jedno zdjęcie i jest nim ono. Tak właśnie tam było. Dokładnie tak. Wygląda jak piasek z jeziorka czerniakowskiego ale na prawdę mało tam było piasku może 10% w porównaniu do kamieni.

Cóż, potem było już tylko lepiej, przyjechał następnej nocy mój chłopak i dwa dni póżniej byliśmy na szlaku (oczywiście nie bez przygód bo w czasie pływania Haj stanął na rafie, ściął opuszkę, musiał mieć opatrunek i buta, a potem… a to już na potem.). Ah jeszcze zapomniałam dodać, że była taka parka kilka namiotów obok, która miała dwa psy i bardzo się bała, że moje psy przyjdą i je zaatakują i robiła raban jak podchodziły na 5 metrów obok. Później ta laska szła z psem na smyczy obok naszego namiotu i ten pies oczywiście naszczał na mój namiot, nie inny, a ona udawała, że nic się nie stało (siedziałam w cieniu kampera dwa metry z tyłu więc mnie nie zauważyła) dopóki nie krzyknęłam „Twój pies nasikał na mój namiot, możesz to sprzątnąć?”, a widok jak wraca z butelką wody i czyści mój namiot był bezcenny. Potem zabrakło nam bibułek do papierosów a był wieczór i role się odwróciły bowiem poszliśmy do nich żebrać o bibułki i tym sposobem nastąpiła zgoda.

Miała być krótka historyjka, a wyszło jak zwykle.

potem było lepiej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *