Type and press Enter.

Najlepsza historia z Izraela cz 1.

Czasami przydarzają się takie rzeczy, a osoby biorące w nich udział są tak dziwnie, niepokojąco niesamowite, że nie wiesz co o nich myśleć, czy są prawdą czy kłamstwem, która wersja ich samych jest najbliższa rzeczywistości oraz dlaczego wszystko to przydarza się właśnie Tobie.

Wszystko to wina Haja i jego łapy. Dopiero co mieliśmy przerwę na Jaxa erlichiozę, wyleczyliśmy wszystko i ruszyliśmy a już po kilku dniach Haj zaczął nagle kuleć na przednią łapę. Najpierw było nieznacznie tak, że tylko moje wprawne, przeczulone oko widziało symptomy odciążania łapy co jakiś czas, oczywiście nikt mi nie wierzył, ale następnego dnia sprawa zrobiła się już bardziej wyraźna. Na jakiejś przerwie zaczęłam oglądać łapę wnikliwie jakby pod lupą i zobaczyłam małą kropkę na środku opuszki, z której po naciśnięciu sączył się jakiś płyn. Zdezynfekowałam, założyłam buta i nieszczęśliwi poszliśmy dalej z myślą szukania jakiegoś weterynarza w tej dziwnej okolicy gdzie w sumie nie było większego miasta.

Następnego dnia spotkaliśmy niespodziewanie pewnego człowieka na szlaku, który szedł z przeciwnej strony i jak nas zobaczył to zaczął krzyczeć „Halo! I know you!” od razu moje ego pomyślało „Czyżbyś była już tak sławną na świecie blogerką, że ludzie rozpoznają cię w najmniejszych miejscach Izraela mimo, że napisałaś dwa wpisy na blogu po polsku i kilka na facebooku?”, a potem, że może to jednak nasza sława na szlaku, ponieważ mamy dwa psy i to zaimportowane z Europy a ja jestem tą dziewczyną, która była w Afganistanie (tak na prawdę to był Iran, ale wieść poszła na Afganistan). Niestety, okazało się, że zna nas ponieważ właśnie dzień wcześniej widział się z naszymi znajomymi, od których my wyjechaliśmy akurat kilka dni temu. Na nasze problemy z łapą Haja powiedział wtedy „Jest tu taki kibutz gdzie pod ogrodzeniem jest miejsce do spania dla shvilistów, ciężko tam dotrzeć, ale musicie znaleźć żółta skrzynkę a potem podążać za żółtymi wstążkami. NIe przegapcie jej tylko, nie jest duża! Tam wam pomogą”.

Od razu zaznaczę. Ze względu na zupełną wyjątkowość tego miejsca, ze względu też na jej założycieli, którzy nie do końca działają legalnie (czytajcie dalej a dowiecie się) nie powiem nikomu gdzie to jest, oraz zmienię imiona. OK, ten blog czyta kilka osób, więc pewnie nic by się nie stało, ale lepiej nie ryzykować na wypadek gdybym kiedyś przypadkiem stała się sławna i niezwykle rozpoznawalna na świecie.

Rozglądaliśmy się więc czujnie by nie przegapić żółtej skrzynki (co już samo sobie brzmi jak wejście do Matrixa, Alicji w Krainie Czarów albo jakiejś mormońsko hasydzkiej sekty w stylu new age) a na ostatnich metrach dołączyła do nas grupka nastoletnich bardzo religijnych Żydów. To znaczy chyba tylko dziewczyna była religijna, bo zdecydowała się rozdzielić z nimi i iść z nami aby odpocząć bo zbliżał się szabat. To, że była religijna można też poznać po stroju, to znaczy miała na sobie bardzo dużo warstw ubrań, poza spodniami miała też spódnice za kolano, wszystko zakryte po nadgarstki i uszy, jeśli chodzi o styl to ubrania odziedziczone po zmarłej 90 letniej sąsiadce, a do tego jak się okazało jej bladość i tłusta cera była wynikiem alergii na słońce, nakładała na te skórę różne filtry o wysokiej liczbie i do tego miała na twarzy taką siateczkę przypominającą welon lu maskę pszczelarzy. Całe jej ciało było odcięte od słońca i świata oraz jak większość bardzo religijnych osób, które spotkaliśmy nie była zbyt rozmowna i towarzyska oraz nie była wielką fanką psów.

Ale oto i była ona, żółtka skrzyneczka, a na niej jakieś wskazówki dotyczące żółtych wstążek i mała ścieżka z pierwszą z nich prowadząca w las, chaszcze drzewa. Zaraz się urwała i szliśmy za tymi wstążkami do góry, w busz, bez ścieżki, twarze nasze orały gałęzie i raz prawie spadłam. Ale oto byliśmy. Jakkolwiek wyobrażałam sobie po słowach naszego nowego znajomego ten oto przybytek (kiedy ktoś mówi, że jest miejsce do spania przy płocie kibutza, to jasne że wyobrażasz sobie to jako materac pod siatką i jakieś małe zadaszenie), był zupełnie czymś innym. To była willa na świeżym powietrzu, istne domostwo w buszu! Była tam kuchnia z przyborami kuchennymi i patelniami, garnkami, blatem. A tam wtyczki i prąd! Była toaleta, wychodek do którego prowadziła ścieżka i który nie miał drzwi, także robiąc rano kupę patrzyło się w las i medytowało, ale na ścieżce prowadzącej do niego wisiała lina, którą zakładało się od lewa do prawa, jeśli toaleta miała być zajęta. Był tam prysznic! tak jest, prawdziwy prysznic a nawet był to prysznic o kształcie wanny trójkątnej. BYły fotele, stoły, miejsce na ognisko w beczce. Były kanapy i miejsca na namiot oraz dwa małe drewniane domki, w których były tylko łóżka należące do nich. A wszystko to przy siatce otaczającej pewien Kibutz, gdzie były małe drzwiczki i można było swobodnie do niego wejść.

Z początku byliśmy tu sami a nasza koleżanka zaczęła już wyciągać z plecaka swoje koszerne noże. Ale kiedy trochę się zadomowiliśmy przyszedł pan o wyglądzie wojskowego (jak się okazało kiedyś nim był a teraz sprzedaje psią karmę) ze swoim pieskiem przypominającym jacka russela. Wyglądał na niesympatycznego, ale szybko okazywał się spoko (tak, celowo użyłam tego słowa). Powiedział, że mamy szczęście bo gospodarze, założyciele i founding fathers tego miejsca akurat są tu na kilka dni i za chwile powinni już być…

CDN (chcę najlepsze, to znaczy esencję tego miejsca zostawić na jeden niczym nie zmącony wpis). Już jutro!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *